Chodź, zabiorę Cię dziś w podróż na północ Maroka. Do miasta tuż na laguną Sabchat Bu Arak, zaraz obok jednej z hiszpańskich eksklaw. Do miejsca, które leży w dość niedalekiej odległości od Algierii patrząc po linii wybrzeża. Ten wpis to relacja z moich perypetii w mieście, w którym zmarzłam do szpiku kości i prawie mnie aresztowano.

~ ale czemu czort mnie tu przywiał?

Pierwsza wizyta w Polsce mojego marokańskiego wybranka minęła bardzo szybko. Został na święta i sylwester. Obskoczyliśmy wyjazd do Zakopanego, Krakowa i prócz wizyt w rodzinnym mieście, trochę szlajaliśmy się też po Trójmieście. Koniec stycznia zastał nas nieoczekiwanie szybko, a wraz z nim trzeba było ułożyć kolejny plan działania. Nie chcąc żegnać się jednak zbyt szybko z Europą, postanowiliśmy przed wylotem do Maroka wyskoczyć na weekend do Paryża (ale o tym małym getaway przeczytacie kiedy indziej). Ograniczeni połączeniami tanich linii lotniczych, chcąc wydać za bilety jak najmniej, zdecydowaliśmy się na trasę Gdańsk-Paryż-Bordeaux-Nador. Każdy z nas miał w zapasie jeszcze dwa tygodnie wolnego od pracy i wędrówka z północy Maroka na południe stała się naszym nowym celem. W końcu wiele osób mówiło nam wcześniej, że to kraj zróżnicowany. To był nasz czas by się przekonać jak bardzo..

widok z samolotu na okolice Nadoru

~ skarpety w klapkach i skok przez płot

Przyjeżdżamy nocnym autobusem z Paryża do Bordeaux. Dojeżdżamy wczesnym rankiem. Wszystko jest jeszcze pozamykane, a my z jedną kanapką i litrową butelką napoju spoglądamy na siebie jak idioci co zapomnieli o tym, że trzeba jeść. Wtedy Stary niczym Pan na włościach, na środku przejścia, zaczyna zdejmować swoje zimowe trapery. Rozpina bagaż, wyjmuje klapki i zakłada je na czarne skarpety. Zarzuca sobie kurtkę na ramię i idzie jak jakaś gwiazda na czerwonym dywanie. Ludzie patrzą jak na błazna, a ja śmieje się, że poczuł już marokański wiatr we włosach. Typowy Janusz, ale przynajmniej zdjął na moment ze mnie stres podróży. W końcu lecimy do miasta, w którym żadne z nas nie było. Gdzieś ponad 1200 km od naszego domu w Maroku. Bez znajomości tamtejszych tras, a tym bardziej zarezerwowanych noclegów. W ogóle całkowicie bez sprecyzowanego planu podróży.

Wygłupianie się na lotnisku pomogło przetrwać te oczekiwanie na odprawę i tak po jakiś 4 godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku An-Nazur. Wiele już widziałam dziwnych hal odpraw, ale ten budynek lekko zbił mnie z tropu. Przyloty, odloty, odprawa bagażowa czy kontrola paszportowa. Tak nas prowadzono z samolotu, że miałam wrażenie jakby wszystko mieściło się wtedy w nie więcej niż dwóch pomieszczeniach. Zero długich czy krętych korytarzy. Byłam tak zszokowana, że nawet nie zdążyłam wyjąć telefonu by zrobić zdjęcie ku pamięci! A i pewnie nawet nie udałoby mi się niczego cyknąć, bo straży granicznej i policji to było tam dwukrotnie więcej niżeli podróżnych. Plusem był fakt, że nie czekaliśmy zbyt długo na nasze dwa duże plecaki podróżne. Dostaliśmy szybko pieczątki z wizą i wsio. Nawet obyło się bez głębszych pytań, a gdy powiedzieliśmy oboje, że jesteśmy z Agadiru to strażnik zaśmiał się pod nosem, że chyba zbłądziliśmy. Czas było opuścić te przedmieścia, dostać się na jakiś lokalny transport do miasta Nador. Zrobiliśmy zatem szybki doskok do jakiegoś, wyglądającego na miejscowego, mężczyzny. Ten jednak nie umiał nam pomóc lub nas nie zrozumiał, więc niewiele myśląc, zapytałam o poradę stojącego przy wejściu strażnika.

“Musicie iść prosto. Wyjdźcie przez parking lotniska na rozwidlenie dróg. Idąc na prawo główną trasą po 30 minutach dojdziecie do przystanku, a przeskakując płot na lewo i przechodząc przez pola będziecie przy drodze za niecałe 10 minut.”

Chyba nie muszę mówić, którą trasę wybraliśmy! Podziękowaliśmy grzecznie. Stary wziął bagaże, a ja mentalnie szykowałam się już na wdrapywanie się po metalowej bramie ogrodzenia przed nami. Nie jestem zbyt zwinna, zatem dochodząc do płotu zaczęła się debata. Może jest jednak jakiś sposób by przejść tędy, aby nie musieć wspinać się po siatce jakieś trzy metry wzwyż? Wzdycham, bo żar leje się z nieba. Jest gorące popołudnie. Jeszcze chwile temu byliśmy pośród śniegu w zimowej Europie, a teraz mam ochotę chodzić na krótki rękaw. Mówię sama do siebie – Dobra, robimy to. Nie ma co się zastanawiać. Nie jedliśmy od kilku godzin, a spaliśmy tylko tyle ile leciał samolot. Jesteśmy skłonni zrobić wszystko by dostać się jak najszybciej do przydrożnej knajpki po butelkę wody.

Stary idzie na pierwszy ogień. Przechodzi do połowy oraz karze podać sobie bagaże, co by łatwiej było je wrzucić już na pole po drugiej stronie. Następnie robi zamach, skacze z góry na ziemie i woła, że teraz moja kolej. Na moje szczęście w tym samym momencie podjechał młody Marokańczyk na skuterze i mówi, że może mi pomóc. Wzdrygam się na myśl, że miałby mnie podsadzać macając po tyłeczku. Tymczasem on, niespodziewanie podchodzi i odgina mi siatkę z boku bramy. Przejście idealne! Zadrapałam ramię, bo było wąsko, lecz jednocześnie uniknęłam spoglądania w dół. W głowie już miałam to modlenia się, o to bym nie połamała się przy skoku.. przechodząc przez siatkę czułam jak zwycięzca. Wzięłam od partnera plecak i zaczęłam iść przed siebie. Pięć minut dalej była stacja benzynowa, a tuż obok niej przystanek autobusowy. On wyskoczył po wodę, a bilet kupiliśmy u kierowcy. Jakaś niecała godzinka drogi i wysadzono nas w centrum miasta.

~cziken & czokled

Pierwsze co zrobiliśmy to wejście do przydrożnej knajpki. Był środek dnia. W końcu ja potrzebowałam toalety, a Said starym zwyczajem musiał napić się czarnej kawki. Skorzystałam z okazji i otworzyłam laptopa. Wyszukałam jakieś airbnb na wynajem oraz zaczęłam sprawdzać co można w tym mieście ciekawego porobić. Jak zwykle, mądry Polak po szkodzie, bo teraz lecąc w tamte strony odwiedziłabym inne rejony niż te, na które wtedy postawiłam.

Finalnie. Kawa to była szybka akcja i już po chwili znów byliśmy w drodze. Zabukowaliśmy sobie mieszkanie na jedną noc, które mogło nas przyjąć dopiero za dwie godziny. Najtańsza opcja, właściciel odpisywał dość przyjemnie to stwierdziliśmy “bierzemy”. Skoro mieliśmy chwilę czasu postanowiliśmy przenieść się gdzieś na wczesny obiad. Tak, podążając w myśl mej ulubionej zasady “idź tam gdzie jedzą lokalsi, bo choć to nie będzie wyglądać to zawsze będzie smakować” udaliśmy się do małej restauracji tuż przy placu taksówek. Faktycznie w środku nie było jakoś super kolorowo. Jednak za tego kurczaka co nam tam podano to mogłabym zgrzeszyć. A na deser wjechały słodkości i świeżo wyciskane soki. Choć przez moment byłam w niebie!

Ten stan nie trwał jednak zbyt długo. Ukontentowana, z pełnym brzuszkiem, wybrałam się na krótki spacer po okolicy. Niedaleko był bulwar nad zatoką. Pomyślałam – A zobaczę sobie jak to jest od strony morza tym razem, a nie oceanu.

To się przeliczyłam. Zdumiewających widoków nie było niestety. Ładnie, po prostu, ale tak trochę nie mój klimat. A co gorsza, już od samego przejścia na deptak zostałam osaczona przez marokańskie żebrzące dzieci. Generalnie, niestety wyglądały trochę jak ci mali cyganie w Polsce, którzy robią wszystko by zwrócić na siebie uwagę i wyciągnąć kilka złotych. Nauczona doświadczeniem, że należy być obojętną, zaczęłam iść dalej. Wtedy dwie dziewczynki, góra lat 7 lub 8, złapały mnie po obu stronach za ręce i zaczęły uwieszać się na mnie. Błagać, wciskać mi dłonie do kieszeni, ogólnie z boku wyglądało jakby się tuliły. Trochę ciężko mi to opisać, ale wyobraźcie sobie zniesmaczenie oraz zaskoczenie jakie mną wtedy owładnęły. Nie wiedziałam co robić. Zaczęłam się odganiać i krzyczeć. Stary też podniósł na nie głos, lecz odpuściły mi dopiero jak wokół zebrała się duża grupa Marokańczyków. Jedna z pań zaczęła karcić je uderzając w dłonie, a druga dawała klapsy. Przeszłam dalej kilka kroków by nie patrzeć na to wszystko, lecz kompletnie odechciało mi się zwiedzania.

~ milion kocy i sex-policja

Z amoku wyrwał nas telefon. Nasz host na nas czekał. Wysłał adres i instrukcje jak mamy dotrzeć do mieszkania, które okazało się nie być w lokalizacji oznaczonej na mapie w internetowym serwisie wynajmu mieszkań. Kolejna wpadka tego dnia, no ale żyć trzeba dalej. Wszystko w końcu już opłacone, a zwrotów nie ma na ofertach last minute. Jedziemy.

Na miejscu, ku wielkiemu zdziwieniu, właściciel zażądał od nas akt ślubu. Bezceremonialnie. Od razu, od wejścia, tak zamiast dzień dobry. Zaczęła się dyskusja, że pisaliśmy i pytaliśmy czy nie będzie problemu. Miało nie być, bo to tylko jedna noc, ale jednak jest. Nie chce nas wpuścić, nie chce oddać pieniędzy. Ogólnie rozchodzi się o policje i kontrole, bo to przecież nielegalne by Marokańczyk był z kobietą w jednym pokoju bez ślubu. Stary to spokojny typ, naprawdę oaza cierpliwości i takie chodzące zen. Jednak tutaj widziałam jak żyła nienawiści pulsuje mu na skroni. Nie wiem co mu powiedział (i nie chce wiedzieć), ale ostatecznie zostaliśmy wpuszczeni na noc do innego, mniejszego pokoju.

To był moment, w którym jedynym moim marzeniem było wziąć prysznic i położyć się w łóżku. Powinnam się cieszyć, bo w końcu mogłam to zrobić. Zamknęliśmy pokój od wewnątrz i rozłożyliśmy się na dwóch jednoosobowych leżankach. Ale… było tak piekielnie zimno! Leżałam chyba pod czterema kocami. A musicie wiedzieć, że marokańskie koce są grube i cholernie ciężkie. Said ubrał dwie pary skarpetek, bluzę i wziął dwa kolejne. Po chwili zasnął jak kamień, chyba nawet wojna za oknem i bombardowanie by go nie obudziły. Tymczasem ja nie spałam całą noc. Ktoś dobijał się do naszego pokoju kilkukrotnie, a zza ściany słyszałam tylko krzyki o wzywaniu policji. Chodziło o nas. Posądzeni zostaliśmy o seksualne schadzki, prostytucje oraz generalnie wszystko co złe i podlega pod jakieś paragrafy w Maroku. Jeszcze brakowało by ktoś krzyknął, że Stary to mnie nielegalnie przetrzymuje wbrew mojej woli, byśmy dostali trzy lata więzienia zamiast roku za nielegalny związek. Nie mogłam zmrużyć oka, myśli w głowie mi się kotłowały. By zabić czas zaczęłam wyszukiwać o której są lokalne busy z Nadoru do kolejnego miasta na naszej północnej trasie. Otworzyłam laptop i zaczęłam planować jak uciec z tego pierdolnika, który mam wokół. To miała być w końcu cudowna podróż, a czułam się jakbym w ciągu ostatnim kilku godzin została kilka razy rozjechana emocjonalnym walcem drogowym.

Tym samym, z rana przepakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do jednej mniejszej torby, a pozostały bagaż poszliśmy nadać pocztą do Agadiru. Pokręciliśmy się jeszcze po mieście, rozmyślając czy lepiej wynająć samochód i zjechać okoliczne wybrzeże, czy może przedostać się transportem miejskim dalej. Po kolei zatrzymując się na dłużej w różnych punktach. Stanęło na tym drugim. Tym bardziej, że w wypożyczalni samochodów również próbowano nas oszukać i wyłudzić pieniądze. Odpuściliśmy sobie też początkowy plan wyskoku do hiszpańskiej eksklawy, gdyż wiele osób w Nadorze odradzało nam Melillę i mówiło o problemach na granicy. Za zimno było też na sławne okoliczne plaże w zatokach, więc skupiliśmy się tylko na wydostaniu z miasta.

Czy wrócę kiedyś do Nadoru? Nie wiem.. ale to chyba, zawsze jest taka niewiadoma, jeśli jedzie się do jakiegoś miejsca i napotyka na swojej drodze zamiast cudownych akcji tylko zlepki problemów. W sumie to mam nadzieję, że kiedyś odczaruje to miasto w mojej głowie.